A pierwszego października…
…Gorzata postanawia spełnić swoją dawno daną obietnicę i strzelić nową notkę na bloga, która będzie skrótem pewnej wycieczki na Górę Marcia. Wiem, mam refleks, ale z drugiej strony, te wspominki, przecież już niezbyt świeże, będzie się lepiej czytało. Mam tylko nadzieję, że pamięć mnie nie zawiedzie i zapis będzie dość wierny temu co się zdarzyło…
…. Co się zdarzyło pewnego dnia kwietnia roku pańskiego 2007*. W gwoli ścisłości kwiecień powoli miał się ku końcowi. Ta sama sprawa miała się z rokiem szkolnym maturzystów. Klasa 3 LO z bardzo pechowego liceum o bardzo pechowym numerze postanowiła (a tak dokładnie, to tylko kilka osób), że się wybierze na wagary na Górę Marcina. Pomysł był, jakby to powiedział jakiś dres-stres, w dechę, jednak kiedy nadszedł dzień, gdy owa wycieczka-wagary miała się rozstrzygnąć, nie wszystko poszło po myśli uczniów. A było to tak…
….Był wtorek. Dzień, który, według pewnych źródeł, miał być ciepły i słoneczny. Niestety, co sprawdzało się w teorii, nie sprawdzało się w praktyce – niebo było pochmurne i za ciepło też nie było. Uczniowie zgromadzili się pod klasami – pierwsza grupa miała mieć angielski, a druga niemiecki (a wycieczka miała się odbyć po nich). Uczniów było zaskakująco mało, nie przyszło kilka osób, które wcześniej tak ochoczo deklarowały się pójść na waxy. Trudno – stwierdzili pozostali – poradzimy sobie bez nich. Trzeba przetrwać tylko te dwie lekcje. Przetrwanie, przetrwaniem, ale jakie było zdziwienie uczniów (no dobra, uczennic), kiedy przybyły obie psorki i stwierdziły: „Co wy tu robicie? Wracajcie do domu i uczcie się matury!” – czy jakoś tak. Mimo swego niezadowolenia, wpuściły dziewuszki (haha) do klasy. Nie posiadam informacji, co działo się w sali, gdzie rządy sprawowała nauczycielka od niemieckiego, ale w klasie od angla lekcja wyglądała mniej więcej tak – dwie osoby przeglądały gazety noszące nazwę CINEMA (niech spoczywa w pokoju!), dwie coś kserowały, jedna się malowała, jedna pisała smsa, inna znowu biegała do swojej ławki do ławki sąsiada, żeby wspomniane CINEMY odebrać i schować do torby(przyznaję się – to byłam ja:P), ktoś tam gapił się w ścianę, ktoś tam ziewał i czort wie co jeszcze. Koniec końcem lekcja minęła i zdesperowane dziewczyny postanowiły, że kolejnej lekcji w takim stylu już nie przetrzymają i postanowiły wprowadzić plan ucieczki w życie. Te, które marzyły o Górze Marcina zebrały się pod szkołą. Jednak, szybko okazało się, że liczne grono zaczęło się wykruszać. Ktoś poleciał na autobus, ktoś wolał iść i się uczyć, ktoś wolał zostać z chłopakiem itp., itd. Zostały 4 osoby, które teraz przedstawię – Klaudia M., Aga T. zwana Trybsonem, Gandzia i autorka tej oto notki czyli JA (ale niespodzianka;D). Przed wyruszeniem w drogę Aga chciała sobie zakupić bluzkę na powoli nadciągającą maturę i w tej samej właśnie chwili Gandzia stwierdziła, że musi wracać do domu. Postanowiłyśmy odprowadzić ją na przystanek. Po drodze natknęłyśmy się na roznosiciela ulotek, którego trochę odciążyłyśmy. Kiedy Gandzia wsiadła do swojego autobusu, my ruszyłyśmy w kierunku sklepu z celem odnalezienia wymarzonej bluzki Agi. I wtedy stało się TO. TO oznacza w tym przypadku krople, które nagle zaczęły spadać w nieba. W tej właśnie chwili ulotki okazały się bardzo przydatne :D. Poszukiwania zajęły nam niecałą godzinę, a gdy już zostały sfinalizowane, ruszyłyśmy w kierunku celu naszej podróży – na Grórę Marcina!!!
(zapomniałam napisać – podczas zakupów przestało padać)
Gdy kroczyłyśmy powoli przed siebie, wyszła na jaw straszna rzecz – żadna z nas nie ma aparatu!! I w taki oto sposób plan robienia wspólnych zdjęć przeszedł w niebyt. Jaśniejszą stroną okazał się fakt, że Klaudia miała przy sobie kanapki. Trzy kanapki akurat dla naszej trójki :>. Podczas pałaszowania, Aga wyznała, że na miejscu pewnie spotkamy jakiegoś zboka, który będzie… powiedzmy, że będzie zajęty samym sobą. Trochę mnie ta deklaracja (obietnica?) zdziwiła, bo tyle razy byłam na Górze Marcina i żadnego zboka tam nie spotkałam. Jednym słowem – mam farta (to już dwa słowa, pardon). Po zakończeniu kanapek, bystre oczy Agi wypatrzyły sznurek przywiązany do drzewa. Stwierdziła wtedy, że pewnie ktoś się na nim powiesił. Zanegowałam jej teorię – gdyby się powiesił, to pod drzewem znajdowałyby się znicze, a ich dopatrzeć się nie mogłam. Aga za bardzo nie słuchała mojej paplaniny. Nie wiem za bardzo po co, ale złapała się sznurka. Wtedy właśnie Klaudia z nieukrywaną radością pchnęła ją w plecy. Zapomniałam wspomnieć, że gałąź ze sznurkiem znajdowała się nad bardzo nierównym terem. Tak więc popchnięta Aga, która w jeden sekundzie miała grunt pod nogami, w drugiej już go nie miała. Z dzikim wrzaskiem i zawisła nad ziemią, by po chwili, wrócić na swoje startowe miejsce. Po tym dziwacznym zdarzeniu od razu puściła sznurek :).
Droga trwała nadal. Doszłyśmy do wiaduktu, na którym się zatrzymałyśmy, by popatrzeć na śmigające pod naszymi stopami auta i tiry. Nie mogłam się opanować i zaczęłam machać kierowcom i wołać: JUUUUHUUUUUUUUUU – czy coś w tym rodzaju. Swoje zachowanie wytłumaczyłam ćwiczeniem – pewnego dnia będę sławna i bogata i tedy też będę machać i wołać: JUUUUUHUUUUUUUUUUU – no co? Pomarzyć zawsze można :P. Kiedy ręce zaczęły nas boleć od machania (a mnie dodatkowo gardło od wołania) ruszyłyśmy dalej. I wtedy sokoli wzrok Agi dostrzegł to, czego mój krótkowzroczny z początku nie zobaczył. Tym czymś, był jakiś gość w krzakach robiący jakieś podejrzane rzeczy. „Zboczeniec” – skwitowała Trybson. Jednak przewrotny los pokazał, że to wcale nie był zboczeniec, tylko jakiś piechur albo biegać, który rozciągał nogi na ławce… Szłyśmy dalej, dalej, dalej…
… i w końcu doszłyśmy!!!!!!!! No, prawie doszłyśmy, bo zamiast na ruinach znalazłyśmy się w placu zabaw. Ale kto by się przejmował takimi szczegółami?? Ja i Aga dostrzegłyśmy małą karuzelę z napędem na jedno koło. Bez namysłu zasiadłyśmy na niej i zaczęłyśmy kręcić. Z każdą sekundą kręciłyśmy się coraz szybciej, a mina Agi była coraz bardziej zacięta. W pewnym momencie poczułam, że mam dość i oderwałam ręce od koła. Trybson jednak kręciła dalej, a z jej ust wydobywał się straszliwy chichot. Wtedy też zaczęłam się śmiać (choć miałam ochotę zejść). Po jakimś czasie Tryba się znudziła i katorga się zakończyła (ale rym). Wtedy przesiadłyśmy się na huśtawki. Fajnie było się pohusiać, ale mi moja torba pełna CINEM przeszkadzała. Bez namysłu rzuciłam ją na ziemię, co bardzo ucieszyło dziewczyny, bo myślały, że to ja spadłam. Haha, bardzo śmieszne. Potem moje towarzyszki dostrzegły SREBRNĄ RURĘ – taką po jakiej zjeżdżają strażacy, rzecz jasna ;P. Też chciały po niej zjechać, więc wlazły na górę i… nie zjechały, bo się bały. HAHAHAH, to było śmieszne :D. i wtedy nastąpiła powtórka z rozrywki, czyli się rozpadało. Schowałyśmy się pod najbliższym drzewem i czekałyśmy, aż przestanie. I wtedy Aga znowu dostrzegła jakiegoś gościa w oddali. Pan ów stał odwrócony do nas tyłem i czort wie co robił – może to był obiecany zboczeniec? W każdym razie, po jakimś czasie przestało padać i ruszyłyśmy w drogę powrotną – przechodząc przez wiadukt znowu machałam i wrzeszczałam ;].
I tak oto kończy się ta historia. Co było potem? Dziewczynki wróciły do domów i kuły do matury… a przynajmniej przyjmijmy, że to robiły :D.
Na dziś tyle. Miłego dnia, życzy…
Gosiak
*sory za taki slang, ale właśnie czytam „Lux Perpetue” Sapkowskiego i nie mogłam się powstrzymać XD
Dodaj komentarz