Juwenalia, juwenalia, kto nie pije, ten kanalia!...
Tytuł dzisiejszej notki zapożyczyłam od Łani, która zapożyczyła go od kogoś jeszcze innego, a on… W każdy razie, autor tych wspaniałych słów pozostaje nieznany, ale i tak proponuję wznieść mu hołd :).
A dzisiejszy tekst, jak łatwo się domyślić, będzie o juwenaliach, a tak dokładnie to o zeszłym czwartku i piątku…
A wszystko zaczęło się od zespołu. Zespołu rockowego, polskiej narodowości, o nazwie brzmiącej nieco z angielska czyli od Comy. Jako, że jestem wielką fanką tego zespołu, już od jakiegoś czasu czatowałam na okazję, by drugi raz udać się na ich koncert. I taka okazja się pojawiła. A była nią juwenaliowa impreza, a raczej jedna z juwenaliowych imprez, na której poza Comą miały zagrać Strachy na Lachy, Hey oraz Totentanz. Wiadomość o swoim odkryciu przekazałam Łani i Pale i ku mojej radości wyraziły chęć, by udać się razem ze mną na owo zdarzenie. Super. Skład był już zebrany, teraz trzeba czekać na dalsze informacje, czyli przede wszystkim info o cenie biletu, które wkrótce się pojawiło. Cena wejściówki kosztowała 17 zeta, co w Łani wzbudziło wielki szok, gdyż sądziła, że juwenalia dla studentów będą bezpłatne. A tu tzw. zonk. Cóż, podobno w życiu nie ma nic za darmo ;). A skoro nie ma, dałam dziewczynom kasę, by zakupiły bilety. Parę dni później umówiłam się z nimi i wszystko było zapięte na ostatni guzik. Teraz trzeba było liczyć godziny do nadejścia czwartku przynoszącego z sobą koncert oraz szaloną zabawę.
I oto nastał czwartek…
Obudził mnie dźwięk kropel uderzających o szybę. „Nieeeeeeeee! Tylko nie to! – pomyślałam zaspana i szybko dodałam: - To ci się na pewno śni!” – po czym odpłynęłam w świat marzeń sennych. Błogie wylegiwanie nie trwało długo, gdyż ktoś zaczął mnie szarpać za ramię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą mamę, która oświadczyła, że nie zdąży przed pracą iść z Arnoldem na pole i ten obowiązek spada na mnie. Niechętnie wygramoliłam się z wyrka, ubrałam byle co i wzięłam szczęśliwego psiaka na smycz. Na zewnątrz z radością stwierdziłam, że nie pada i pogoda jest znośna. I bardzo dobrze! Spacer trwał około 30 minut. Po powrocie do domu zjadłam śniadanie, wykąpałam się i zrobiłam 1000 bardziej lub mniej potrzebnych rzeczy. I nadszedł moment, w którym zaczęłam się zastanawiać co na siebie włożyć. Zdecydowałam się, na bardzo czarny zestaw ubrań i glany, które miały uratować moje palce przed piekłem pogo. I coś mnie podkusiło, żeby do tego czarnego zestawu i glanów dodać krawat, który kupiłam, gdy zjawisko emo w Polsce było mało znane. W końcu nadeszła odpowiednia godzina. Wcisnęłam glany na nogi, narzuciłam na grzbiet kurtkę, sprawdziłam, czy wszystko mam przy sobie, po czym ruszyłam przed siebie. Tuż po wyjściu z domu wystraszyłam się, gdyż zaczęło kropić. Na szczęście szybko przestało, co bardzo poprawiło mi humor, którego nie popsuły mi nawet dresy, nazywające mnie „emo”. Oooo tak! Ale ze mnie emo! Idę do kąta trochę popłakać… ale dopiero jak napiszę notkę. Tak więc, w końcu zjawiłam się na dworcu, gdzie kupiłam bilet i wskoczyłam do pociągu, który ku mojej rozpaczy był bardzo przepełniony. W końcu znalazłam jednak miejsce. I wtedy pociąg ruszył, a moi pociągowi sąsiedzi zaczęli dumać czy dostaną jeszcze bilety na koncert, na który właśnie się udawałam (nie potrafiłam się powstrzymać od złośliwego uśmiechu, wiedźma ze mnie :D) . Obok mnie jakieś panie cały czas na coś narzekały (a to za ciepło, to znowu za zimno, bla bla bla). A po jakiś 30 minutach do przedziału wpadł szerzący się od ucha do ucha chłopak z aparatem w ręce. Nagle wśród siedzących dostrzegł swojego kumpla i zasiadł obok niego, głośno opowiadając o swoim życiu ateisty i porzuceniu Kościoła. Bardzo mnie jego słowa wzruszyły. Tak bardzo, że musiałam wykonać ćwiczenie okrucieństwa, by przypadkiem nie wybuchnąć śmie… płaczem znaczy się. Czas mijał i w końcu pociąg dotarł do miejsca docelowego, czyli do Krakowa…
…Pod Galerią Kraków spotkałam Łanię, która z radością stwierdziła, że jesteśmy emo. Pożaliłam się jej, że tarnowskie dresy już mnie za nie biorą, co skwitowała śmiechem. Szybko spoważniałam, gdy usłyszałam o mandacie o wartości 50 zeta, który dostała Łania za… nie, nie za picie w miejscu publicznym :), ale za przechodzenie w niewłaściwym miejscu. A gdzie tolerancja dla biednych studentów?
W Chimerze (jum!) dołączyła do nas Pała. Zakupiłyśmy smaczne jedzonko, a kiedy się najadłyśmy, stwierdziłyśmy, że przed koncertem należy się pożulić nieco. Tak też zrobiłyśmy – wstąpiłyśmy do alkoholowego, gdzie Łania bez cienia zażenowania rzuciła:
- Poproszę najtańsze wino.
- Najtańszych nie mamy. – odparła niezwykle uradowana sprzedawczyni, po czym wcisnęła nam trochę droższe niż najtańsze wino po 10 zł (wg Pały było bardzo dobre). Ok, więc miałyśmy wino. Teraz trzeba było znaleźć ustronne miejsce, by je w spokoju wypić. A jak na złość żadnego ustronnego miejsca nie było! Żadnej bramy, żadnej pustej uliczki. NIC! Bardzo zdesperowane udałyśmy się do Żaczka, gdzie skryłyśmy się w jeden z kabin w damskiej toalecie. I tu spadł na nas, niczym grom z jasnego nieba, nowy problem – butelka była zakorkowana! Konsternacja zaczęła się zwiększać, a ja, wlepiając oczy w korek, głupio zaczęłam myśleć o ćwiczeniach z dykcji*. Pała i Łania zaczęły gorączkowo przeszukiwać kieszenie – trzeba było znaleźć coś, co zastąpi nam korkociąg! i wtedy do ataku ruszyły klucze Łani! I…. i niestety, nic nam nie przyniosły, poza rozgrzebaniem korka. Zdenerwowanie mieszało się z radochą, choć nic tu do śmiechu nie było. Bo przecież nie ma nic gorszego od wina, które wypić można, a jednocześnie nie można! Nagle Pała wskazała na mój krawat, a dokładnie na agrafkę, która była do niego doczepiona. Niechętnie odczepiłam ją i igła poszła w ruch. Wiercenie dało skutek i w końcu mogłyśmy gulać nasz upragniony trunek, choć na początku z małym niesmakiem (przynajmniej ja), bo w winie pływały kawałki korka, które smakowały jak ser (przynajmniej wg mnie). Po pozbyciu się winka, ruszyłyśmy, w niebo lepszych humorach, na stadion. Oczywiście, bez problemów się nie obyło, ale w końcu dotarłyśmy na miejsce, a tam… kolejka niczym z PRLu!
- Co ona taka pokręcona? – zapytałam na widok dziwnych serpentyn stworzonych z ludzi.
- Bo my jesteśmy tacy pokręceni studenci. – odpowiedział mi chłopak stojący przede mną. Czyli sprawa pokręcenia się wyjaśniła. Szkoda tylko, że kolejka, nie dość, że pokręcona, to jeszcze wolna! Co 15 minut robiliśmy 3 kroki w przód! W końcu daliśmy sobie spokój i zamiast grzecznie czekać na swoją kolej, wryliśmy się wprzód i w końcu dotarliśmy na miejsce koncertu.
- Jak się rozdzielimy, zdzwonimy się po koncercie. – rzuciłam do Łani.
- Nie rozdzielimy się. Ja wszędzie podążę za tobą. – zadeklarowała i we trójkę (z tym, że Pała gdzieś się zgubiła i zastąpiła ją Justyna) ruszyłyśmy w tłum kłębiący się pod sceną. Korzystając z moich wrodzonych umiejętności rycia się, ruszyłam przed siebie, a dziewczyny za mną. Zatrzymałyśmy się tuż przed pogowcami. Niewiele myśląc (jak zwykle), wskoczyłam w pogo i ryłam do przodu. Po paru chwilach byłam blisko upragnionej bramki. Po jakiś 10 minutach doryłam się do niej i czekałam, aż Strachy skończą grać i na scenę wyjdzie moja ukochana Coma. Po niecałych 25 minutach moje marzenie się spełniło i już darłam gardło jak się dało:>. Szaleństwo trwało… aż się skończyło i po jakiś 30 minutach na scenę wkroczył ostatni zespół czyli Hey. Na nim już tak nie szalałam, bo nie znam wszystkich piosenek zespołu, ale i tak dobrze się bawiłam. Po skończonym koncercie dość szybko znalazłam dziewczyny i z dziwną ulgą stwierdziłam, że nie tylko moje glany i spodnie pojaśniały od kurzu na stadionie ;D. Szybko uzgodniłyśmy, że pójdziemy do Maka coś zjeść. Do „restauracji” dotarłyśmy szubko i na miejscu dołączyła do nas Agnieszka.
Po wrzuceniu czegoś na ząb, stwierdziłyśmy, że trzeba gdzieś potańczyć i ruszyłyśmy w stronę klubu o wdzięcznej nazwie „Kicz”, gdzie zostałyśmy szybko opuszczone przez Pałę i Justynę. Trudno i w trójkę można się fajnie bawić, prawda? Potańczyłyśmy chwilę, po czym poszłyśmy po piwo dla studentów, przy czym super-przystojny barman poprosił mnie o legitymację studencką. Hym… Czyżbym wyglądała tak staro, że nie wierzył w moje studenckie korzenie? A może na odwrót? To na zawsze pozostanie tajemnicą :P. Znalazłyśmy miejsce i sączyłyśmy piwo, uzgadniając, że udamy się na Wawel obejrzeć wschód słońca. I wtedy nagle dosiadł się do nas jakiś gość, który:
1. stwierdził, że mimo emo krawata, NIE JESTEM emo, bo emo się nie śmieje;
2. radził nam pilnować swojego drinka;
3. zaczął coś gadać co krzesłach w UJ zakupionych za miliony czy jakoś tak. :)
Tak więc gadaliśmy, aż nagle usłyszałam Chemical Brothers i dostałam sprężyn w nogach, tzn. poderwałam się z okrzykiem: JA CHCĘ TAŃCZYĆ – bo wreszcie coś normalnego puszczali (ach, „Hey boy, hey girl” – stare, ale jarrrrreee jak cholera :D). Jednak Adze owe rytmy nie spasiły i koniec końcem przeszłyśmy do drugiej sali, gdzie zaczął mnie męczyć jakiś gość, bo chciał zatańczyć. Pierwszy odruch – chęć strzelenia w łeb, drugi odruch – a raczej myśl – zgoda, bo czasem trzeba się zachowywać jak człowiek, a nie jak dzik z buszu**. W końcu jakoś się go pozbyłam i dołączyłam do dziewczyn, a tu kolejny przypał się niewiadomo skąd pojawił. MASAKRA. I niestety, co chwila ktoś się nas czepiał, tzn. prosił do tańca :D. W takim przypadku najlepiej zrobić unik „na toaletę”. A skoro już o toalecie mowa – w Kiczu są toalety BEZ KLAMEK! O_o Tańce trwały i trwały, aż wreszcie nadszedł czas, by opuścić lokal i udać się na Wawel. Tak więc zrobiłyśmy. Oczywiście, po drodze trochę drogi nam się poplątały, ale w końcu dotarłyśmy na miejsce, gdzie okazało się, że budynki i drzewa wszystko nam zasłonią! Mimo to, zasiadłyśmy na murku i czekałyśmy, a Łania narzekała, jak jej to jest zimno.*** Czas mijał i słońce wstało, chociaż tego nie widziałyśmy i zdecydowałyśmy się powoli wracać, bo ktoś wciąż piał jak mu to zimno jest ;). Zatrzymałyśmy się pod przystankiem autobusowym i sprawdzałyśmy rozkład autobusów, gdy nagle chwiejnym krokiem podszedł do nas jakiś kolo i zapytał: „Gdzie oni poszli?”. Zdziwione popatrzyłyśmy po sobie. Kto poszedł? Okazało się, że miał na myśli naszych chłopaków i później tonem znawcy stwierdził, że jesteśmy z Warszawy i pewnie nie wiemy, który autobus gdzie jedzie, po czym gorąco zadeklarował swoją pomoc, którą odrzuciłyśmy, tłumacząc, że wiemy gdzie jedziemy. Bo naprawdę wiedziałyśmy;). I w końcu przyjechał autobus, na który czekałam razem z Agnieszką. Pożegnałyśmy się z Łanią, wcisnęłam jej swój emo – krawat i wskoczyłam do autobusu. I tam zaczęła się wojna z automatem, bo nie chciał wydrukować nam biletu. W końcu jednak się udało :). Gdy dojechałyśmy na miejsce, pożegnałam się z Agą i poszłam kupić bilet na pociąg. Mimo wielu kas biletowych, na dworcu przyjmowała tylko jedna! Stała przy niej ogromna kolejka, która leniwie posuwała się do przodu. W końcu kupiłam bilet pognałam na peron I, gdzie jeszcze chwilę musiałam czekać na przyjazd pociągu. A gdy w końcu się dotoczył, wcisnęłam się do niego, zajęłam miejsce i oczekiwałam przybycia konduktora. Ten zjawił się po jakiś 20 minutach od odjazdu z Karkowa. Kiedy tylko mój bilet został sprawdzony, poszłam spać, a raczej bytowałam gdzieś pomiędzy jawą a snem. Czas w takim zawieszeniu upłynął mi bardzo szybko i nagle zjawiłam się w Tarnowie. Leniwym krokiem doczłapałam do domu, gdzie dostrzegłam swoje odbicie w lustrze i wystraszyłam się, bo stałam się bardzo podobna do tej zjawy z filmu „Klątwa” – biała cera, skołtunione włosy oraz czarne obwódki wokół oczu (to z niewyspania i rozmazanego makijażu). Zjadłam śniadanie, wyszorowałam się i poszłam spać. Obudził mnie jakiś zimny dotyk na mojej ręce. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Arnolda szturchającego moją dłoń. Na widok moich otwartych oczu zaczął wariacko machać ogonem i jęknął (podejrzewam, że z radości). Pogłaskałam go i chciałam spać dalej, ale wtedy do pokoju wpadła babcia i obwieściła, że muszę iść z Arnoldem na pole. Niechętnie wstałam, ubrałam się i zapięłam Arnolda na smycz. Za karę, że nie mogłam dłużej pospać, zostawiłam go pod Zenitem i udałam się na zakupy do Empiku, heheh. Słodka zemsta nie ma co:).
I tak oto kończy się historia szaleństw juwenaliowych. Mam nadzieję, że nie nudziłam.
Do kolejnej notki
Gosiak
*korek, mój przyjaciel :P
**moja mama i tak mnie za takiego
***jak przez cały rok się nosi rękawiczki, ma się tego efekty :P
poza tym ten rym o jagoiellońskim jest ZAJEBISTY :D
no a teraz DO NAUKI!!!
hehhe pierwszy raz usłyszałam tę piękną śpiewkę "...kto nie pije ten kanalia" w podziemnym przejściu na dworzec :D wraz z "UJ SIĘ UCZY"... na to drugie jest jedna odpowiedź: "najpierw wódka, potem książki, tak się uczy jagielloński!" :D
***
heheh a co do pana przystojnego kelenera to masz przynajmniej powód żeby chodzić do kiczu :D
***
taak były krzesła na kampusie za grube miliony, budynek wynajmowany za miliardy i tego typu pierdoły taaaa :D
***
a sama ode mnie rękawiczkę chciałaś ty ! :P
***
generalnie to juwenalia są przecudowne, ale dawno nie chodziłam tak niewyspana :D na przyszły rok tym co nie byli polecam paradę, niesamowicie jest :) :) można zobaczyć żubra z agh, terrorystów, starożytnych rzymian, popić w miejscu publicznym (i dostać za to mandat) i poskakać w rytm muzyki :) :) no cóz a do następnych juwenaliów trzeba rok czekać :(
Dodaj komentarz