Hehe
Przybył maj, a z majem matury i powiew cieplejszego powietrza. No, dziś za ciepło nie jest, ale wczoraj było :). Parę dni temu Łania oświadczyła, wzbudzając przerażanie w Kasi, że nie lubi maja i chce zimę. No cóż, nie chcę się czepiać, ale tego dnia ktoś się źle czuł ;).
Dziś podczas sprzątania w moich dokumentach odnalazłam swoją recenzję, którą miałam napisać na zaliczenie z warsztatu prasowego. Stwierdziłam, że wrzucę ją tutaj, gdyż dawno nie wystawiałam na blogu swoich dzieł. Recenzja może nie powala, ale ja się specjalizuję w filmach, a nie w książkach, heh.
Miłego czytania, jeśli mogę tak napisać…
Tomasz Lis – publicysta, dziennikarz, reporter, współtwórca „Faktów” i prowadzący programu „Co z tą Polską?”. Można napisać – niezwykle inteligentny i uzdolniony człowiek. Jednak wiele ludzi nie postrzega go w taki sposób, lecz przez pryzmat wizerunku wykreowanego przez prasę kolorową, a raczej: prasę plotkarską. I choć staram się nigdy nie wyciągać pochopnych opinii, zraziłam się do Tomasza Lisa i do książki „List z Ameryki” podchodziłam bardzo niechętnie. Po przeczytaniu zaledwie dwóch krótkich rozdziałów zmieniłam zdanie i przekonałam się, że przysłowie: „Nie taki diabeł straszny jak go malują” nigdy nie traci na aktualności.
„List z Ameryki” to zbiór listów (a właściwie felietonów), napisanych podczas pobytu Lisa w USA w latach 94 – 97. Każdy kolejny list przybliża czytelnikowi sytuację polityczną oraz kulturalną USA w ówczesnych latach. Na szczęście, język używany przez autora jest niezwykle lekki i błyskotliwy, więc czytelnik z pewnością nie zmęczy cię ciągłym zaglądaniem do słownika, by znaleźć znaczenie jakiegoś „trudnego” słowa. Ciekawe jest także zapewnienie autora otwierające książkę: "List z Ameryki" to zapiski kogoś, kto kocha Amerykę, nawet jeśli coś go w niej denerwuje. Wyrazów miłości do kraju jednak próżno szukać. Każdy kolejny rozdział, każda kolejna strona, nawet każde zdanie miast opiewać wspaniałość Ameryki, wytyka, a czasem wręcz piętnuje amerykańską patriotyczność i ciągłą walkę o równouprawnienie. Czasem czytelnik może odnieść wrażenie, że obywatele państwa zza oceanem są fanatycznymi bojownikami o wszystko, o co tylko da się walczyć. Szybko można więc wywnioskować, że autora w Ameryce dużo rzeczy denerwuje. Ale, jak to mówią, miłość jest ślepa.
Dużą część książki autor przeznacza polityce. Przybliża nam m.in. walkę o stanowisko prezydenckie pomiędzy Billem Clintonem a Robertem „Bobem” Dole w roku 96, a następnie skupia się na kadencji i osobie Clintona. Nie sili się jednak na gloryfikowanie jego osoby. Wręcz przeciwnie. Lis jawnie ukazuje swoją niechęć do ówczesnego prezydenta. Porównując jednak Clintona do Dole’a nie trudno dostrzec różnic między nimi. Pierwszy startując ponownie do wyborów za sobą miał tzw. aferę Whitewater oraz posądzenie za molestowanie seksualne. Dole natomiast mógł się poszczycić dwukrotnym udekorowaniem Medalem Brązowej Gwiazdy i Purpurowym Sercem za zasługi podczas II wojny światowej. Nie można mieć więc żalu do autora za jego przekonania i stwierdzenie, że o zwycięstwie Clintona zdecydował jego urok osobisty i wiek. Zamiast tego, lepiej się zastanowić, ile amerykańskich obywateli przekonanych tymi dwoma czynnikami wrzuciło do urny swoje głosy poparcia.
Ameryka zawsze szczyciła się statusem kraju, gdzie każdy jest równy każdemu. Autor często daje przykłady ciągłej amerykańskiej walki o równość. Owe przykłady, choć z życia wzięte, nieraz wzbudziły u mnie szeroki uśmiech połączony z lekkim przerażeniem – amerykanie w każdym zakątku życia znajdą objaw dyskryminacji, nawet tam, gdzie ona nie występuje. Tak więc oto mamy Stowarzyszenie Niepełnosprawnych Amerykanów krzyczących: „veto”, ponieważ pomnik Franklina Delano Roosevelta ukazuje go siedzącym na krześle, a nie na wózku inwalidzkim. Według zgrupowania jest to przejaw dyskryminacji oraz próba zatajenia prawdy historycznej (!). Szkoda tylko, że słowa oburzenia, nie zostały wypowiedziane wcześniej, przez budową pomnika… Innym przykładem ciągłej walki o równość niech będzie historia pewnej feministki, która od paru lat starała się o przyjęcie do elitarnej szkoły wojskowej o niezwykle ostrym rygorze. Jej starania ciągle spełzały na niczym, więc kobieta pozwała placówkę do sądu i wygrała. Została przyjęta do szkoły i po jednym dniu wylądowała w szpitalu z powodu odwodnienia. Ja rozumiem, walka o równouprawnienie jest ważna, nawet bardzo, ale czasem człowiek powinien się zastanowić, czy jego zachowanie nie ociera się o absurd, a nawet parodię.
Kolejnym tematem, do którego Lis często powraca jest głośna w latach 90 sprawa O.J. Simpsona – zawodnika futbolu amerykańskiego oraz aktora. Swoją sławę zawdzięcza ogromnemu talentowi, dzięki któremu pobił wiele rekordów sportowych. Był żywym przykładem tak bardzo kochanej przez amerykanów zasady: „od zera do bohatera”. Jednak nad jego głową w 94 roku zawisły czarne chmury. Został posądzony o morderstwo swojej byłej żony Nicole oraz jej kochanka. Miłość fanów stanęła pod znakiem zapytania. Jednak dobry adwokat oraz domniemana dyskryminacja ze względu na kolor skóry okazały się nad wyraz skuteczne. Simpson uniknął więzienia, a fani uniknęli utraty swojego idola.
Jak już pisałam, książka powstała w latach 94 – 97. Tak więc od jej zakończenia minęło ponad 10 lat. Ta różnica czasowa jest zarówno minusem, jak i plusem książki. Minusem – czytelnik może znudzić się faktami, które już zna i uważa za odległą przeszłość. Jednak inna osoba może tą różnicę czasową uznać za duży plus – nie każdy śledzi z wypiekami na twarzy sytuację polityczną i kulturalną w Ameryce. Dla takiej osoby książka Lisa okaże się kopalnią wiedzy. Encyklopedią napisaną w łatwy i przystępny sposób. A jeśli nawet ktoś wie, o czym 10 lat temu było głośno zza oceanem nie powinien narzekać – książka można użyć do porównania dzisiejszej Ameryki z Ameryką z XX wieku. „List z Ameryki” polecam więc każdemu. Z pewnością spostrzeżenia Lisa zachęcą nas do refleksji, a nawet do dyskusji. Czego wszystkim czytelnikom życzę.
Przeczytałeś? Jesteś wielki!
Gosiak
Fajne te przykłady z pomnikiem z wózkiem inwalidzkim : >
Dodaj komentarz