I was (not) alone at the front line
W końcu nadszedł ten długo wyczekiwany dzionek. Zgodnie z chytrym planem wszystkie koncerty drugiego dnia Jarocina miałyśmy spędzić pod barierkami, więc około 16:30 zajęłyśmy z góry upatrzone pozycje po spokojniejszej stronie sceny i oto, co przeżyłam:
· The Black Tapes czyli radosny zespół z Warszawy. Fajne.
· Czesław Śpiewa czyli pierwsza gwiazda wieczoru. Hehe, radośnie było xD. Pozytywnie zaskoczyła mnie ilość fanów Czesława na festiwalu. Myślałam, że to nie do końca ten styl, a tymczasem tłum pod sceną był spory i zdaje mi się, że nawet słyszałam, jak niektórzy domagali się Fischikelli z płyty Tesco, która nie jest przecież tak popularna jak Debiut. Wesoła kapela Czesława była naprawdę wesoła i trudno było się nie uśmiechać, spoglądając i słuchając ich występu. No i ta klata Czesława – niezapomniany widok xD. Ogólnie pozytywny nastrój utrzymywał się przez cały występ. Settlistę jednak bym z deka zmieniła – out z tymi dwoma piosenkami po polsku, co nie ma ich w Debiucie, więcej Tesco. A Caesia&Ruben only in English brzmi jak dla mnie zdecydowanie lepiej niż pomieszana wersja. Niemniej Czesław nie zawiódł i pozytywnie rozkręcił licznie zgromadzoną publikę, w tym mnie :).
· Zapowiedź Koszmaru czyli mała ulewa na Czesławie. Rzeczywiście, w czasie, gdy dawał popis na scenie, popadało trochę, a my, niewyposażone w żaden sprzęt deszczochronny, odczułyśmy to dotkliwie i już po chwili przemokłyśmy do suchej nitki. Niektórym jednakowoż deszcz uatrakcyjnił festiwal, na dowód czego mogę przytoczyć rozmowę dwóch chłopaczków za nami po Czesławie:
- Hej, słyszałem, że tam się w błocie taplają!
- Gdzie, gdzie? Lecimy!
I pognali ;)
· Bieg Po Zdrowie czyli bieg po kurtki. Zniechęcona jedynie częściowo skutecznymi próbami rozgrzania się skakaniem w oczekiwaniu na kolejnego wykonawcę, a także zaniepokojona wizją zamarznięcia na śmierć, podjęłam śmiałą decyzję o opuszczeniu mojej barierki w celu przyniesienia potrzebnego osprzętowania. Wyprawa, dzięki wykorzystaniu w jedną stronę nielegalnego skrótu przebiegła nadzwyczaj szybko, choć nie obeszło się bez pecha – gdy, wyposażona już we wzięte z namiotu kurteczki, wracałam do luki w ogrodzeniu, czaili się przy niej ochroniarze i niestety zamknęli ją dosłownie przed moim nosem. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - w drodze do normalnego wyjścia, ujrzałam ciekawy widok, a mianowicie pewnego pana kopiącego fosę wokół swojego namiotu ;). Niestety pod sceną okazało się, że moje miejsce zostało zajęte. Mimo to nie traciłam ducha, gdyż niewielka odległość od barierek, w jakiej się znalazłam dobrze rokowała na przyszłość :).
· The Automatic czyli przystojni panowie na gitarach. Pierwszą piosenkę usłyszałam jeszcze w drodze z namiotu, a była to piosenka bardzo fajna, coś z „believe” w refrenie ;) (Ha, znalazłam, „Raoul” to się nazywało). Potem także było pozytywnie, zwłaszcza „Monster”. Fajnie, że nie tylko wokalista, ale i gitarzyści mówili coś do publiki. I na końcu, jak udawali rozwalanie gitar xD
· Wiele Wody czyli zła pogoda z Walii. No i zaczęło się. Woda lała się strumieniami, kurtka nieprzemakalna jednak przemokła, bluzka przemokła, buty przemokły, a do gwoździa programu jeszcze ze dwie godziny. Plusem, że gdzieś w międzyczasie znów wbiłam się pod barierki. Choć teraz tym bardziej szkoda było z miejscówki rezygnować, jeślibym chciała doprowadzić się jakoś do suchszego i cieplejszego stanu (lub przykryć namiot folią ;)). Więc musiałam być twarda i jakoś przetrwać, co momentami nie było łatwe, lecz opłaciło się:).
· Myslovitz czyli lepiej niż na juwenaliach. Super było, bardzo mi się podobało, a deszcz akurat nie lał jakoś bardzo.
· Armia czyli męczarnia. Na początku Dzieci Jarocina były. A poza tym długo, zimno, mokro i Godzilla xD.
· New Model Army czyli liczenie piosenek. Pewnie w lepszych okolicznościach pogodowych spodobałoby mi się bardziej, a tak to: fajne, ale jak najszybciej chciałam już...
· IAMX czyli tzw. gwóźdź programu :D Niemiłosiernie długie rozkładanie sprzętu, zmarznięcie i przemoknięcie do suchej nitki, 8 godzin przebywania pod barierkami, start z dużym opóźnieniem - wszystko to przestało mieć znaczenie, gdy na scenę wkroczył ON – jak to ktoś zgrabnie ujął na laście – chudy bóg – Chris Corner! :D Dodatkową satysfakcję sprawił fakt, że dziewczyny za nami, które były już na n koncertach IAMX, pomyliły się w przewidywaniach zarówno co do początkowej piosenki jak i stroju Chrisa ;) Tego, co działo się przez kolejną godzinę nie potrafię nazwać inaczej niż czysta magia :). Co umiałam, to śpiewałam, a przy tym, czego nie umiałam i tak było zajebiście! Z minusów: zdecydowanie za krótko - brakło „Song Of Imaginary Beings” (a także: „Missile” – pan z Poznania, którego spotkałyśmy pod sceną prawie się rozpłakał z tego powodu, „President”, „S.H.E.”, „Simple Girl” i wielu innych cudownych piosenek), nie złapałyśmy całunu turyńskiego (jak dowiedziałam się później - nawet dwa były :/), a kiedy Chris zszedł ze sceny by się poprzytulać z fanami, to nie do nas ;(. Co mogę rzec: Ja chcę jeszcze raz! Jeszcze wiele razy! COME BACK TO POLAND SOON, CHRIS!
Niestety mój dobry nastrój nie utrzymał się długo – po powrocie do namiotu przeżyłam jeden z największych koszmarów w moim dość krótkim, i, nie oszukujmy się - niezbyt obfitującym w koszmary, życiu. Zimno, namiot przecieka, folia nie chce się trzymać, śpiwór mokry, ostatnie suche ubranie, ciemna nocka i daleko od domu. Na szczęście jakoś udało się przeżyć, dzięki czemu mogłam to wszystko napisać ;).
Luthien
Dodaj komentarz