Na co komu tytuł?
Dawno mnie tu nie było. No ale cóż, kiedy już chciałam coś napisać, serwis Blogi.pl odciął mi dostępność do naszego blogu. Łania odzyskała go, ale już nie jest taki piękny jak był dawniej. Teraz przypomina mi jakiś zielono-granatowy koszmarek. Fuuuj!
Właśnie przed chwilą dowiedziałam się, że jednak będą budować tą autostradę przez Dolinę Rospudy – pojebało ich za przeproszeniem .
A, zapomniałam o swojej tradycji – właśnie słucham Sexyback Justina Timberlakea ;D.
Dwa dni temu, czyli w piątek miała miejsce polska premiera 5 filmu o Harrym Potterze czyli „Harry Potter i Zakon Feniksa”. A jakiś czas temu na świecie pojawił się siódmy tom przygód Harrego. Oczywiście, pojęcie „cały świat” nie dotyczy Polski. Bo w Chinach fani mogą czytać Harrego po chińsku. Jednak w Polsce poczytać po Polsku będzie można dopiero w przyszłym roku… A ja nie uniknęłam spoilerów. Buuuuuuuu!
Czy ktoś jeszcze pamięta jak w sierpniu zeszłego roku opisywałam nieudaną wycieczkę KMWP w celu obejrzenia wschodu słońca? Pewnie nie, ale nieważne. Otóż, w zeszłą środę razem z Łanią i Pałą zdecydowałyśmy się na replay. Spotkałyśmy się pod Almą, gdzie miałyśmy zakupić najważniejsze rzeczy (przemilczmy co :P). Kiedy już uporałyśmy się z tym, ruszyłyśmy okrężną drogą do domu, bo miałyśmy dużo czasu do 20.55, o której to miał się zacząć wspaniały film, Ojciec Chrzestny. Pod dotarciu do celu (tzn. pokoju Łani), zrobiłyśmy parę głupich zdjęć (np. naszych skarpetek) i w końcu zaczęłyśmy oglądać. Niestety w tym momencie przybył robol czyli młodszy brat Anki, Kondzioł, który zaczął nas męczyć swoją paplaniną i nazywaniem filmowych mafiosów… ciotami (ocenzurowałam jego słownictwo, bo nie chcę ciągle brzydko mówić:D). W końcu poszedł, a my mogłyśmy w spokoju rozkoszować się filmem i nie tylko filmem ;D. Ojciec Chrzestny trwał dłużej niż przypuszałyśmy, a gdy się skończył, podjęłyśmy decyzję, że nie będziemy oglądać kolejnego filmu (w kolejce były „Wszystko jest iluminacją” oraz „Miasto Gniewu”), tylko pójdziemy spać i w miarę trzeźwe pójdziemy na upragniony wschód słońca. Przebrałyśmy się, umyłyśmy ząbki i ustawiłyśmy budziki. Wtedy nastąpiła bitwa o miejsce. Każda z nas miała inne pragnienia. Oto one:
- Pała chciała spać przy swojej torebce
- ja chciałam spać na którymś boku i blisko swojej komóreczki
- Łania chciała spać pod swoją żółtą pierzynką (wiwat prozaiczność!)
W końcu udało się nam rozdzielić miejsca w łóżeczku – Pała przy ścianie, Łania na środku, a ja na drugim boku. Tak więc każda z nas spełniła swoje wymaganie. Ja leżałam przy stoliku na którym znajdowała się moja komórka. Łania znalazła się pod swoją pierzynką, a Pała… cóż, Pała ściskała swoją torbę i oświadczyła, że zamierza z nią spać. Ta decyzja sprawiła, że nazwałam ją Mamą Muminka :D.
Przed snem trochę pogadałyśmy, aż w końcu zdecydowałyśmy zasnąć i o dziwo tym razem zasnęłam bez problemu. Obudziła mnie trąbka, którą naśladuje (dość umiejętnie) budzik w mojej komórce. Po paru sekundach zagrzmiał dzwonek komórki Pały. Szybko uspokoiłyśmy nasze komórki i… położyłyśmy się. Nie, nie po to, by spać, ale by jeszcze chwilę pomedytować, patrząc na ścianę pokoju Łani ozdobioną gwiazdkami, lub zerkając na okno balkonu, zza którym zaczynało powoli jaśnieć. Po paru minutach takiej bezczynność (jakże błogiej bezczynności!) zdecydowałyśmy się wstać, ubrać i ruszyć w kierunku Góry Marcina. Po drodze zahaczyłyśmy o kuchnie, gdzie porwałyśmy trzy kromki i trzy plasterki serka topionego (przy sobie miałyśmy jeszcze chipsy i paluszki). Gdy wyszłyśmy na zewnątrz, rozpoczęłyśmy marsz w stronę ruin zamku na Górze Marcina. Droga, którą wybrałyśmy, była odrobinę dłuższa od zwyczajnej, ale z pewnością o wiele bardziej bezpieczna. Jednak w pewnym momencie, to dłuższe dojście zaczęło zagrażać naszemu oglądaniu wschodu słońca – mogłyśmy się na niego spóźnić!!!!!!!! Przyśpieszyłyśmy więc. W pewnym momencie, pędziłyśmy przed siebie, prawie z językami na brodach. Gdy w końcu znalazłyśmy się na miejscu, prawie płakałyśmy ze szczęścia. Był też inny powód do płaczu – mniej wesoły, niestety – słońce zdążyło wstać bez naszej obecności na ruinach! Po trochu zasmucone, a po trochu szczęśliwe, zasiadłyśmy na murku (zimnym jak cholera!), zrobiłyśmy sobie kanapki i wpatrywałyśmy się w piękne, czerwone słoneczko, którego kolor powoli zaczął przechodzić w pomarańcz. Kiedy w końcu zjadłyśmy cały nasz prowiant, zrobiłyśmy kilkadziesiąt (a może trochę mniej) głupich zdjęć, po czym wróciłyśmy do domku Łani, gdzie dokończyłyśmy nasze śniadanko. A podsumowaniem naszej wycieczki był seans „Wszystko jest iluminacją”, po którym rozeszłyśmy się do domku. Na szczęście, tym razem, dostałam się do swojego komputerka, bez problemów, heh :D. Na dziś tyle. Do zapisania wkrótce! :D
Gosiak