• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Blogos kmwpopos

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
28 29 30 01 02 03 04
05 06 07 08 09 10 11
12 13 14 15 16 17 18
19 20 21 22 23 24 25
26 27 28 29 30 31 01

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Luty 2012
  • Styczeń 2012
  • Grudzień 2011
  • Listopad 2011
  • Październik 2011
  • Wrzesień 2011
  • Sierpień 2011
  • Lipiec 2011
  • Czerwiec 2011
  • Maj 2011
  • Kwiecień 2011
  • Marzec 2011
  • Luty 2011
  • Styczeń 2011
  • Grudzień 2010
  • Listopad 2010
  • Październik 2010
  • Wrzesień 2010
  • Sierpień 2010
  • Lipiec 2010
  • Czerwiec 2010
  • Maj 2010
  • Kwiecień 2010
  • Marzec 2010
  • Luty 2010
  • Styczeń 2010
  • Grudzień 2009
  • Listopad 2009
  • Październik 2009
  • Wrzesień 2009
  • Sierpień 2009
  • Lipiec 2009
  • Czerwiec 2009
  • Maj 2009
  • Luty 2009
  • Styczeń 2009
  • Grudzień 2008
  • Listopad 2008
  • Październik 2008
  • Wrzesień 2008
  • Sierpień 2008
  • Lipiec 2008
  • Czerwiec 2008
  • Maj 2008
  • Kwiecień 2008
  • Marzec 2008
  • Luty 2008
  • Styczeń 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Wrzesień 2007
  • Sierpień 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Maj 2007
  • Kwiecień 2007
  • Marzec 2007
  • Luty 2007
  • Styczeń 2007
  • Grudzień 2006
  • Listopad 2006
  • Październik 2006
  • Wrzesień 2006
  • Sierpień 2006
  • Lipiec 2006
  • Czerwiec 2006
  • Maj 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006
  • Styczeń 2006
  • Grudzień 2005
  • Listopad 2005
  • Październik 2005
  • Wrzesień 2005
  • Sierpień 2005
  • Lipiec 2005
  • Czerwiec 2005
  • Maj 2005
  • Kwiecień 2005
  • Marzec 2005
  • Luty 2005
  • Styczeń 2005
  • Grudzień 2004
  • Listopad 2004

Archiwum maj 2008

Juwenalia, juwenalia, kto nie pije, ten kanalia!...

Tytuł dzisiejszej notki zapożyczyłam od Łani, która zapożyczyła go od kogoś jeszcze innego, a on… W każdy razie, autor tych wspaniałych słów pozostaje nieznany, ale i tak proponuję wznieść mu hołd :).

A dzisiejszy tekst, jak łatwo się domyślić, będzie o juwenaliach, a tak dokładnie to o zeszłym czwartku i piątku…


A wszystko zaczęło się od zespołu. Zespołu rockowego, polskiej narodowości, o nazwie brzmiącej nieco z angielska czyli od Comy. Jako, że jestem wielką fanką tego zespołu, już od jakiegoś czasu czatowałam na okazję, by drugi raz udać się na ich koncert. I taka okazja się pojawiła. A była nią juwenaliowa impreza, a raczej jedna z juwenaliowych imprez, na której poza Comą miały zagrać Strachy na Lachy, Hey oraz Totentanz. Wiadomość o swoim odkryciu przekazałam Łani i Pale i ku mojej radości wyraziły chęć, by udać się razem ze mną na owo zdarzenie. Super. Skład był już zebrany, teraz trzeba czekać na dalsze informacje, czyli przede wszystkim info o cenie biletu, które wkrótce się pojawiło. Cena wejściówki kosztowała 17 zeta, co w Łani wzbudziło wielki szok, gdyż sądziła, że juwenalia dla studentów będą bezpłatne. A tu tzw. zonk. Cóż, podobno w życiu nie ma nic za darmo ;). A skoro nie ma, dałam dziewczynom kasę, by zakupiły bilety. Parę dni później umówiłam się z nimi i wszystko było zapięte na ostatni guzik. Teraz trzeba było liczyć godziny do nadejścia czwartku przynoszącego z sobą koncert oraz szaloną zabawę.


I oto nastał czwartek…


Obudził mnie dźwięk kropel uderzających o szybę. „Nieeeeeeeee! Tylko nie to! – pomyślałam zaspana i szybko dodałam: - To ci się na pewno śni!” – po czym odpłynęłam w świat marzeń sennych. Błogie wylegiwanie nie trwało długo, gdyż ktoś zaczął mnie szarpać za ramię. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad sobą mamę, która oświadczyła, że nie zdąży przed pracą iść z Arnoldem na pole i ten obowiązek spada na mnie. Niechętnie wygramoliłam się z wyrka, ubrałam byle co i wzięłam szczęśliwego psiaka na smycz. Na zewnątrz z radością stwierdziłam, że nie pada i pogoda jest znośna. I bardzo dobrze!                                                                                                     Spacer trwał około 30 minut. Po powrocie do domu zjadłam śniadanie, wykąpałam się i zrobiłam 1000 bardziej lub mniej potrzebnych rzeczy. I nadszedł moment, w którym zaczęłam się zastanawiać co na siebie włożyć. Zdecydowałam się, na bardzo czarny zestaw ubrań i glany, które miały uratować moje palce przed piekłem pogo. I coś mnie podkusiło, żeby do tego czarnego zestawu i glanów dodać krawat, który kupiłam, gdy zjawisko emo w Polsce było mało znane.                                                                                              W końcu nadeszła odpowiednia godzina. Wcisnęłam glany na nogi, narzuciłam na grzbiet kurtkę, sprawdziłam, czy wszystko mam przy sobie, po czym ruszyłam przed siebie. Tuż po wyjściu z domu wystraszyłam się, gdyż zaczęło kropić. Na szczęście szybko przestało, co bardzo poprawiło mi humor, którego nie popsuły mi nawet dresy, nazywające mnie „emo”. Oooo tak! Ale ze mnie emo! Idę do kąta trochę popłakać… ale dopiero jak napiszę notkę. Tak więc, w końcu zjawiłam się na dworcu, gdzie kupiłam bilet i wskoczyłam do pociągu, który ku mojej rozpaczy był bardzo przepełniony. W końcu znalazłam jednak miejsce. I wtedy pociąg ruszył, a moi pociągowi sąsiedzi zaczęli dumać czy dostaną jeszcze bilety na koncert, na który właśnie się udawałam (nie potrafiłam się powstrzymać od złośliwego uśmiechu, wiedźma ze mnie :D) . Obok mnie jakieś panie cały czas na coś narzekały (a to za ciepło, to znowu za zimno, bla bla bla). A po jakiś 30 minutach do przedziału wpadł szerzący się od ucha do ucha chłopak z aparatem w ręce. Nagle wśród siedzących dostrzegł swojego kumpla i zasiadł obok niego, głośno opowiadając o swoim życiu ateisty i porzuceniu Kościoła. Bardzo mnie jego słowa wzruszyły. Tak bardzo, że musiałam wykonać ćwiczenie okrucieństwa, by przypadkiem nie wybuchnąć śmie… płaczem znaczy się. Czas mijał i w końcu pociąg dotarł do miejsca docelowego, czyli do Krakowa…


…Pod Galerią Kraków spotkałam Łanię, która z radością stwierdziła, że jesteśmy emo. Pożaliłam się jej, że tarnowskie dresy już mnie za nie biorą, co skwitowała śmiechem. Szybko spoważniałam, gdy usłyszałam o mandacie o wartości 50 zeta, który dostała Łania za… nie, nie za picie w miejscu publicznym :), ale za przechodzenie w niewłaściwym miejscu. A gdzie tolerancja dla biednych studentów?         

W Chimerze (jum!) dołączyła do nas Pała. Zakupiłyśmy smaczne jedzonko, a kiedy się najadłyśmy, stwierdziłyśmy, że przed koncertem należy się pożulić nieco. Tak też zrobiłyśmy – wstąpiłyśmy do alkoholowego, gdzie Łania bez cienia zażenowania rzuciła:
- Poproszę najtańsze wino.
- Najtańszych nie mamy. – odparła niezwykle uradowana sprzedawczyni, po czym wcisnęła nam trochę droższe niż najtańsze wino po 10 zł (wg Pały było bardzo dobre). Ok, więc miałyśmy wino. Teraz trzeba było znaleźć ustronne miejsce, by je w spokoju wypić. A jak na złość żadnego ustronnego miejsca nie było! Żadnej bramy, żadnej pustej uliczki. NIC! Bardzo zdesperowane udałyśmy się do Żaczka, gdzie skryłyśmy się w jeden z kabin w damskiej toalecie. I tu spadł na nas, niczym grom z jasnego nieba, nowy problem – butelka była zakorkowana! Konsternacja zaczęła się zwiększać, a ja, wlepiając oczy w korek, głupio zaczęłam myśleć o ćwiczeniach z dykcji*. Pała i Łania zaczęły gorączkowo przeszukiwać kieszenie – trzeba było znaleźć coś, co zastąpi nam korkociąg!  i wtedy do ataku ruszyły klucze Łani! I…. i niestety, nic nam nie przyniosły, poza rozgrzebaniem korka. Zdenerwowanie mieszało się z radochą, choć nic tu do śmiechu nie było. Bo przecież nie ma nic gorszego od wina, które wypić można, a jednocześnie nie można! Nagle Pała wskazała na mój krawat, a dokładnie na agrafkę, która była do niego doczepiona. Niechętnie odczepiłam ją i igła poszła w ruch. Wiercenie dało skutek i w końcu mogłyśmy gulać nasz upragniony trunek, choć na początku z małym niesmakiem (przynajmniej ja), bo w winie pływały kawałki korka, które smakowały jak ser (przynajmniej wg mnie). Po pozbyciu się winka, ruszyłyśmy, w niebo lepszych humorach, na stadion. Oczywiście, bez problemów się nie obyło, ale w końcu dotarłyśmy na miejsce, a tam… kolejka niczym z PRLu!
- Co ona taka pokręcona? – zapytałam na widok dziwnych serpentyn stworzonych z ludzi.
- Bo my jesteśmy tacy pokręceni studenci. – odpowiedział mi chłopak stojący przede mną. Czyli sprawa pokręcenia się wyjaśniła. Szkoda tylko, że kolejka, nie dość, że pokręcona, to jeszcze wolna! Co 15 minut robiliśmy 3 kroki w przód! W końcu daliśmy sobie spokój i zamiast grzecznie czekać na swoją kolej, wryliśmy się wprzód i w końcu dotarliśmy na miejsce koncertu.
- Jak się rozdzielimy, zdzwonimy się po koncercie. – rzuciłam do Łani.
- Nie rozdzielimy się. Ja wszędzie podążę za tobą. – zadeklarowała i we trójkę (z tym, że Pała gdzieś się zgubiła i zastąpiła ją Justyna) ruszyłyśmy w tłum kłębiący się pod sceną. Korzystając z moich wrodzonych umiejętności rycia się, ruszyłam przed siebie, a dziewczyny za mną. Zatrzymałyśmy się tuż przed pogowcami. Niewiele myśląc (jak zwykle), wskoczyłam w pogo i ryłam do przodu. Po paru chwilach byłam blisko upragnionej bramki. Po jakiś 10 minutach doryłam się do niej i czekałam, aż Strachy skończą grać i na scenę wyjdzie moja ukochana Coma. Po niecałych 25 minutach moje marzenie się spełniło i już darłam gardło jak się dało:>. Szaleństwo trwało… aż się skończyło i po jakiś 30 minutach na scenę wkroczył ostatni zespół czyli Hey. Na nim już tak nie szalałam, bo nie znam wszystkich piosenek zespołu, ale i tak dobrze się bawiłam. Po skończonym koncercie dość szybko znalazłam dziewczyny i z dziwną ulgą stwierdziłam, że nie tylko moje glany i spodnie pojaśniały od kurzu na stadionie ;D. Szybko uzgodniłyśmy, że pójdziemy do Maka coś zjeść. Do „restauracji” dotarłyśmy szubko i na miejscu dołączyła do nas Agnieszka.     

Po wrzuceniu czegoś na ząb, stwierdziłyśmy, że trzeba gdzieś potańczyć i ruszyłyśmy w stronę klubu o wdzięcznej nazwie „Kicz”, gdzie zostałyśmy szybko opuszczone przez Pałę i Justynę. Trudno i w trójkę można się fajnie bawić, prawda? Potańczyłyśmy chwilę, po czym poszłyśmy po piwo dla studentów, przy czym super-przystojny barman poprosił mnie o legitymację studencką. Hym… Czyżbym wyglądała tak staro, że nie wierzył w moje studenckie korzenie? A może na odwrót? To na zawsze pozostanie tajemnicą :P. Znalazłyśmy miejsce i sączyłyśmy piwo, uzgadniając, że udamy się na Wawel obejrzeć wschód słońca. I wtedy nagle dosiadł się do nas jakiś gość, który:


1. stwierdził, że mimo emo krawata, NIE JESTEM emo, bo emo się nie śmieje;


2. radził nam pilnować swojego drinka;


3. zaczął coś gadać co krzesłach w UJ zakupionych za miliony czy jakoś tak. :)


Tak więc gadaliśmy, aż nagle usłyszałam Chemical Brothers i dostałam sprężyn w nogach, tzn. poderwałam się z okrzykiem: JA CHCĘ TAŃCZYĆ – bo wreszcie coś normalnego puszczali (ach, „Hey boy, hey girl” – stare, ale jarrrrreee jak cholera :D). Jednak Adze owe rytmy nie spasiły i koniec końcem przeszłyśmy do drugiej sali, gdzie zaczął mnie męczyć jakiś gość, bo chciał zatańczyć. Pierwszy odruch – chęć strzelenia w łeb, drugi odruch – a raczej myśl – zgoda, bo czasem trzeba się zachowywać jak człowiek, a nie jak dzik z buszu**. W końcu jakoś się go pozbyłam i dołączyłam do dziewczyn, a tu kolejny przypał się niewiadomo skąd pojawił. MASAKRA. I niestety, co chwila ktoś się nas czepiał, tzn. prosił do tańca :D.  W takim przypadku najlepiej zrobić unik „na toaletę”. A skoro już o toalecie mowa – w Kiczu są toalety BEZ KLAMEK! O_o                                                                                        Tańce trwały i trwały, aż wreszcie nadszedł czas, by opuścić lokal i udać się na Wawel. Tak więc zrobiłyśmy. Oczywiście, po drodze trochę drogi nam się poplątały, ale w końcu dotarłyśmy na miejsce, gdzie okazało się, że budynki i drzewa wszystko nam zasłonią! Mimo to, zasiadłyśmy na murku i czekałyśmy, a Łania narzekała, jak jej to jest zimno.*** Czas mijał i słońce wstało, chociaż tego nie widziałyśmy i zdecydowałyśmy się powoli wracać, bo ktoś wciąż piał jak mu to zimno jest ;). Zatrzymałyśmy się pod przystankiem autobusowym i sprawdzałyśmy rozkład autobusów, gdy nagle chwiejnym krokiem podszedł do nas jakiś kolo i zapytał: „Gdzie oni poszli?”. Zdziwione popatrzyłyśmy po sobie. Kto poszedł? Okazało się, że miał na myśli naszych chłopaków i później tonem znawcy stwierdził, że jesteśmy z Warszawy i pewnie nie wiemy, który autobus gdzie jedzie, po czym gorąco zadeklarował swoją pomoc, którą odrzuciłyśmy, tłumacząc, że wiemy gdzie jedziemy. Bo naprawdę wiedziałyśmy;). I w końcu przyjechał autobus, na który czekałam razem z Agnieszką. Pożegnałyśmy się z Łanią, wcisnęłam jej swój emo – krawat i wskoczyłam do autobusu. I tam zaczęła się wojna z automatem, bo nie chciał wydrukować nam biletu. W końcu jednak się udało :). Gdy dojechałyśmy na miejsce, pożegnałam się z Agą i poszłam kupić bilet na pociąg. Mimo wielu kas biletowych, na dworcu przyjmowała tylko jedna! Stała przy niej ogromna kolejka, która leniwie posuwała się do przodu. W końcu kupiłam bilet pognałam na peron I, gdzie jeszcze chwilę musiałam czekać na przyjazd pociągu. A gdy w końcu się dotoczył, wcisnęłam się do niego, zajęłam miejsce i oczekiwałam przybycia konduktora. Ten zjawił się po jakiś 20 minutach od odjazdu z Karkowa. Kiedy tylko mój bilet został sprawdzony, poszłam spać, a raczej bytowałam gdzieś pomiędzy jawą a snem. Czas w takim zawieszeniu upłynął mi bardzo szybko i nagle zjawiłam się w Tarnowie. Leniwym krokiem doczłapałam do domu, gdzie dostrzegłam swoje odbicie w lustrze i wystraszyłam się, bo stałam się bardzo podobna do tej zjawy z filmu „Klątwa” – biała cera, skołtunione włosy oraz czarne obwódki wokół oczu (to z niewyspania i rozmazanego makijażu). Zjadłam śniadanie, wyszorowałam się i poszłam spać. Obudził mnie jakiś zimny dotyk na mojej ręce. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Arnolda szturchającego moją dłoń. Na widok moich otwartych oczu zaczął wariacko machać ogonem i jęknął (podejrzewam, że z radości). Pogłaskałam go i chciałam spać dalej, ale wtedy do pokoju wpadła babcia i obwieściła, że muszę iść z Arnoldem na pole. Niechętnie wstałam, ubrałam się i zapięłam Arnolda na smycz. Za karę, że nie mogłam dłużej pospać, zostawiłam go pod Zenitem i udałam się na zakupy do Empiku, heheh. Słodka zemsta nie ma co:).


I tak oto kończy się historia szaleństw juwenaliowych. Mam nadzieję, że nie nudziłam.


Do kolejnej notki


Gosiak  


*korek, mój przyjaciel :P 
**moja mama i tak mnie za takiego
***jak przez cały rok się nosi rękawiczki, ma się tego efekty :P

14 maja 2008   Komentarze (3)

Matury!!!!

I nadeszło to, co nigdy nadejść nie miało czyli MATURY. A tak dokładnie – matury z języka polskiego. A za nimi posypią się inne. Jako, że ja mam już je za sobą, życzę powodzenia wszystkim maturzystom i trzymam za nich kciuki. Pamiętajcie – to tylko parę dni! Przeżyjecie je i będzie mieć najdłuższe wakacje w swoim życiu. A na to warto czekać, haha :P.
Jeszcze raz życzę powodzenia
Gosiak

05 maja 2008   Komentarze (8)

Hehe

Przybył maj, a z majem matury i powiew cieplejszego powietrza. No, dziś za ciepło nie jest, ale wczoraj było :). Parę dni temu Łania oświadczyła, wzbudzając przerażanie w Kasi, że nie lubi maja i chce zimę. No cóż, nie chcę się czepiać, ale tego dnia ktoś się źle czuł ;).
Dziś podczas sprzątania w moich dokumentach odnalazłam swoją recenzję, którą miałam napisać na zaliczenie z warsztatu prasowego. Stwierdziłam, że wrzucę ją tutaj, gdyż dawno nie wystawiałam na blogu swoich dzieł. Recenzja może nie powala, ale ja się specjalizuję w filmach, a nie w książkach, heh.
Miłego czytania, jeśli mogę tak napisać…

Tomasz Lis – publicysta, dziennikarz, reporter, współtwórca „Faktów” i prowadzący programu „Co z tą Polską?”. Można napisać – niezwykle inteligentny i uzdolniony człowiek. Jednak wiele ludzi nie postrzega go w taki sposób, lecz przez pryzmat wizerunku wykreowanego przez prasę kolorową, a raczej: prasę plotkarską. I choć staram się nigdy nie wyciągać pochopnych opinii, zraziłam się do Tomasza Lisa i do książki „List z Ameryki” podchodziłam bardzo niechętnie. Po przeczytaniu zaledwie dwóch krótkich rozdziałów zmieniłam zdanie i przekonałam się, że przysłowie: „Nie taki diabeł straszny jak go malują” nigdy nie traci na aktualności.
„List z Ameryki” to zbiór listów (a właściwie felietonów), napisanych podczas pobytu Lisa w USA w latach 94 – 97. Każdy kolejny list przybliża czytelnikowi sytuację polityczną oraz kulturalną USA w ówczesnych latach. Na szczęście, język używany przez autora jest niezwykle lekki i błyskotliwy, więc czytelnik z pewnością nie zmęczy cię ciągłym zaglądaniem do słownika, by znaleźć znaczenie jakiegoś „trudnego” słowa. Ciekawe jest także zapewnienie autora otwierające książkę: "List z Ameryki" to zapiski kogoś, kto kocha Amerykę, nawet jeśli coś go w niej denerwuje. Wyrazów miłości do kraju jednak próżno szukać. Każdy kolejny rozdział, każda kolejna strona, nawet każde zdanie miast opiewać wspaniałość Ameryki, wytyka, a czasem wręcz piętnuje amerykańską patriotyczność i ciągłą walkę o równouprawnienie. Czasem czytelnik może odnieść wrażenie, że obywatele państwa zza oceanem są fanatycznymi bojownikami o wszystko, o co tylko da się walczyć. Szybko można więc wywnioskować, że autora w Ameryce dużo rzeczy denerwuje. Ale, jak to mówią, miłość jest ślepa.
Dużą część książki autor przeznacza polityce. Przybliża nam m.in. walkę o stanowisko prezydenckie pomiędzy Billem Clintonem a Robertem „Bobem” Dole w roku 96, a następnie skupia się na kadencji i osobie Clintona. Nie sili się jednak na gloryfikowanie jego osoby. Wręcz przeciwnie. Lis jawnie ukazuje swoją niechęć  do ówczesnego prezydenta. Porównując jednak Clintona do Dole’a nie trudno dostrzec różnic między nimi. Pierwszy startując ponownie do wyborów za sobą miał tzw. aferę Whitewater oraz posądzenie za molestowanie seksualne. Dole natomiast mógł się poszczycić dwukrotnym udekorowaniem Medalem Brązowej Gwiazdy i Purpurowym Sercem za zasługi podczas II wojny światowej. Nie można mieć więc żalu do autora za jego przekonania i stwierdzenie, że o zwycięstwie Clintona zdecydował jego urok osobisty i wiek. Zamiast tego, lepiej się zastanowić, ile amerykańskich obywateli przekonanych tymi dwoma czynnikami wrzuciło do urny swoje głosy poparcia.
Ameryka zawsze szczyciła się statusem kraju, gdzie każdy jest równy każdemu. Autor często daje przykłady ciągłej amerykańskiej walki o równość. Owe przykłady, choć z życia wzięte, nieraz wzbudziły u mnie szeroki uśmiech połączony z lekkim przerażeniem – amerykanie w każdym zakątku życia znajdą objaw dyskryminacji, nawet tam, gdzie ona nie występuje. Tak więc oto mamy Stowarzyszenie Niepełnosprawnych Amerykanów krzyczących: „veto”, ponieważ pomnik Franklina Delano Roosevelta ukazuje go siedzącym na krześle, a nie na wózku inwalidzkim. Według zgrupowania jest to przejaw dyskryminacji oraz próba zatajenia prawdy historycznej (!). Szkoda tylko, że słowa oburzenia, nie zostały wypowiedziane wcześniej, przez budową pomnika… Innym przykładem ciągłej walki o równość niech będzie historia pewnej feministki, która od paru lat starała się o przyjęcie do elitarnej szkoły wojskowej o niezwykle ostrym rygorze. Jej starania ciągle spełzały na niczym, więc kobieta pozwała placówkę do sądu i wygrała. Została przyjęta do szkoły i po jednym dniu wylądowała w szpitalu z powodu odwodnienia. Ja rozumiem, walka o równouprawnienie jest ważna, nawet bardzo, ale czasem człowiek powinien się zastanowić, czy jego zachowanie nie ociera się o absurd, a nawet parodię.
Kolejnym tematem, do którego Lis często powraca jest głośna w latach 90 sprawa  O.J. Simpsona – zawodnika futbolu amerykańskiego oraz aktora. Swoją sławę zawdzięcza ogromnemu talentowi, dzięki któremu pobił wiele rekordów sportowych. Był żywym przykładem tak bardzo kochanej przez amerykanów zasady: „od zera do bohatera”. Jednak nad jego głową w 94 roku zawisły czarne chmury. Został posądzony o morderstwo swojej byłej żony Nicole oraz jej kochanka. Miłość fanów stanęła pod znakiem zapytania. Jednak dobry adwokat oraz domniemana dyskryminacja ze względu na kolor skóry okazały się nad wyraz skuteczne. Simpson uniknął więzienia, a fani uniknęli utraty swojego idola.
Jak już pisałam, książka powstała w latach 94 – 97. Tak więc od jej zakończenia minęło ponad 10 lat. Ta różnica czasowa jest zarówno minusem, jak i plusem książki. Minusem – czytelnik może znudzić się faktami, które już zna i uważa za odległą przeszłość. Jednak inna osoba może tą różnicę czasową uznać za duży plus – nie każdy śledzi z wypiekami na twarzy sytuację polityczną i kulturalną w Ameryce. Dla takiej osoby książka Lisa okaże się kopalnią wiedzy. Encyklopedią napisaną w łatwy i przystępny sposób. A jeśli nawet ktoś wie, o czym 10 lat temu było głośno zza oceanem nie powinien narzekać – książka można użyć do porównania dzisiejszej Ameryki z Ameryką z XX wieku. „List z Ameryki” polecam więc każdemu. Z pewnością spostrzeżenia Lisa zachęcą nas do refleksji, a nawet do dyskusji. Czego wszystkim czytelnikom życzę.

Przeczytałeś? Jesteś wielki!

Gosiak

03 maja 2008   Komentarze (1)
Kmwp | Blogi