Serialowe podsumowania vol. 5
I nadszedł czas na finał kolejnego serialu. Tym razem mowa będzie o…
Glee sezon 1
Ten serial był jedyną nowością serialową jaką się w sezonie 2009/2010* skusiłam. Dlaczego? Głównie z ciekawości, mało jest seriali muzycznych**, więc chciałam zobaczyć jak to będzie wyglądało. Poza tym, twórcą Glee był Ryan Murphy, który wcześniej stworzył dwa bardzo dobre seriale: młodzieżowe Asy z klasy (miło wspominam) oraz medyczny Bez skazy (wtedy jeszcze znałam głównie z opowiadań koleżanki, teraz nadrobiłam i się zakochałam, Ryan Murphy wyrasta w moich oczach na drugiego Alana Balla:D). Istniał jeszcze trzeci powód, dla którego wzięłam się za Glee – po bardzo dołującym finale Dextera potrzebowałam czegoś bardzo pozytywnego i to dostałam. A o co w tym wszystkim chodzi? Historia dość prosta – nauczyciel języka hiszpańskiego, Will Schuester, obejmuje opiekę nad tytułowym glee czyli chórem szkolnym. Szybko zgłaszają się pierwsi chętni, jednak na równi z nimi przychodzą kłopoty – większość uczniów nie akceptuje chóru, żona Willa uważa, że nie poświęca jej wystarczająco dużo czasu a trenerka szkolnej drużyny cheerlederek wręcz jest uczulona na śpiew i zrobi wszystko, by doprowadzić do zamknięcia chóru. Brzmi prosto. I tak jest, ale scenarzyści potrafili nadać tej prostocie głębię. Udało się im to dzięki doskonałemu doborowi piosenek, które zostały zinterpretowane w taki sposób, że nie nudzą swym całkowitym podobieństwem do oryginału, a jednocześnie nie bolą swą całkowitą odmiennością***. Podoba mi się też to, że twórcy nie starali się za wszelką cenę zaskarbić sobie młodszej publiczności, poprzez wykorzystywanie najnowszych piosenek. Dlatego w serialu usłyszymy zarówno Lady Gagę, jak i Queen. Dla każdego coś miłego. Kolejnym plusem są postacie występujące w serialu. To wspaniała galeria różnorodnych charakterów i niesposób polubić większości z nich (no, może poza Mattem i Mikem, ale może w drugim sezonie dostaną pokaźniejsze role). Najciekawsze jest to, że w serialu nie ma prawdziwego czarnego charakteru. Nawet pretendująca do tego stanowiska Sue też ma swoje lepsze oblicze, które pokazuje od czasu do czasu. To samo jest z pozytywnymi postaciami, nie uświadczymy tu postaci kryształowo dobrej. I dobrze:). Choć serial jest promowany jako komedia muzyczna (nawet dostał Złoty Glob dla najlepszego serialu w kategorii komedia lub musical), to poza tymi dwoma gatunkami znajdziemy tu także satyrę, dramat, obyczaj, a nawet… pastisz telenoweli! Tak więc, dla każdego coś miłego. Warto też wspomnieć o obsadzie, która zarówno aktorsko jak i wokalnie sprawuje się bardzo dobrze. W serialu jest dużo nieopatrzonych twarzy (ja na samym początku dostrzegłam tylko Jaymę Mays znaną z rólki z Ugly Betty oraz Patricka Gallaghera i Kevina McHalea, których można było dostrzec mniej lub bardziej w True Blood), więc na bohaterów nie patrzy się przez pryzmat postaci z innych filmów/seriali. Na największą uwagę zdecydowanie zasługuje Jane Lynch czyli wredna Sue Sylvester. Ta kobieta jest wspaniała i aż żal bierze, że w tym roku nie odebrała Złotego Globu dla Najlepszej Drugoplanowej Aktorki w serialu lub mini-serialu. Może w przyszłym roku…
Na sam koniec pytanie – klejnot bez rys? No, nie do końca, niestety. Pierwszym zarzutem jest słaby wątek Terri, czyli wyżej wspomniany pastisz telenoweli. Ja jednak telenowel nie lubię, więc nie kupiłam. Doczepić się można też praktycznie zerowego wykorzystania Matta i Mikea, którzy robili za tło dla pozostałych bohaterów. No i finał sezonu był za pośpieszny, gnał na łeb, na szyję, zabrakło czasu na wytchnienie i odczucie większych emocji. Niemniej jednak niecierpliwie czekam na następny sezon i gorąco polecam serial każdemu, kto jeszcze się z nim nie zapoznał. Sprawdzi się idealnie jako forma odprężenia w wakacyjne wieczory.
Ocena sezonu – 9-/10
Gosiak
*Happy Town nie liczę, bo startowało w 2010
**jedyny, jaki mi teraz przychodzi na myśl, to Gdzie pachną stokrotki, choć tam śpiewanie pojawiało się od czasu do czasu
***no, może poza Poker Face Lady Gagi, ale mi się wersja glee bardziej podobała:)